Jedno z opowiadań myśliwskich Juliana Ejsmonda (1927 r.):

 

Na głuszcowych tokach w Białowieży

 

 

Polowania reprezentacyjne na głuszce w Puszczy Białowieskiej mają już swoją ustaloną tradycję. Białowieża, obok Puszczy Rudnickiej i Wiadotupickiej, jest najpiękniejszą w Polsce ostoją głuszcową... Gdy zakwitną błękitne przylaszczki, liliowe puszyste sasanki i różowe kiście wilczego łyka, na leśnych uroczyskach Białowieży o kwietniowym poranku rozbrzmiewać poczyna pieśń tajemnicza na granicy dźwięku i ciszy zrodzona, poczęta akordem podobnym do padania kropli perlistych, do stukotu kastanietów, szmermelem skrzypiącym zakończona, wiecznie ta sama, a zawsze inna, jak świt, jak wiosna, jak sama miłość...

         Na dźwięk tej pieśni drży serce myśliwskie z radości. Skrzydlata depesza leci do stolicy i zwie na łowy. Myśliwi dążą ku puszczy oderwani od zajęć codziennych, szczęśliwi...

         W roku bieżącym wyruszyliśmy do Białowieży 10 kwietnia... Na polowaniu oprócz min. Niezabytowskiego z córkami byli obecni min. Miedziński, min. Węgierski Belitska, min. Portugalski Quevedo, dyr. Protokołu Przeździecki, dyr. Kancelarii cywilnej Markowski, b. min. Rolnictwa Janicki, red. „Świata” Krzywoszewski, dyr. Departamentu Leśnictwa Miklaszewski, sekretarz ambasady francuskiej p. Le Verdier, wojewoda Rembowski oraz niżej podpisany.

         Przy bardzo niepomyślnej pogodzie zabito 5 głuszców i 2 słonki. Po głuszcu zabili: p. min. Niezabytowski, dyr. Miklaszewski, min. Belitska, Le Verdier i Julian Ejsmond. Po słonce: p. Niezabytowska oraz red. Krzywoszewski.

         Wyjechałem już na polowanie z silną gorączką i grypą. Nie mogłem – jako jeden z organizatorów – nie pojechać.

         Samochodem, a potem drezyną i końmi dążyłem ku leśnemu ognisku w Nadl. Królewskiem, gdzie zasadzono głuszca na uroczysku Hubar. Wyjechałem ze straszliwym bólem głowy, trzęsły mną dreszcze, dusił kaszel, w płucach coś kłuło boleśnie, krótko mówiąc, czułem się bardzo źle. Lecz powoli, powoli Puszcza, lekarka niezrównana, poczęła mnie brać pod swoją pieczę. Wszystkie nocne, tajemnicze moce leśne wysyłała na moje spotkanie... A gdy zapachniało mi z dala ognisko zdrowym, krzepiącym aromatem smolnym – mogłem swobodnie odetchnąć i ból przestał mi dokuczać...

         Jedyną myślą moją było; byle nie kaszlać w czasie podchodu...

         Cisza panowała dokoła niczym nie zmącona. Tylko puchacz hukał gdzieś w czarnym borze... Iskry złotymi fontannami tryskały ku niebu...

         Siadłem na kłodzie drzewnej i zapatrzyłem się w ognisko... Miałem gorączkę... mimo żaru, bijącego od ognia, było mi zimno... Przed mymi oczami iskry olbrzymiały i zamieniały się w fantastyczne ptaki... Czarne drzewa przybierały dziwne, niesamowite kształty.

         O drugiej ruszyliśmy w las, kierując się świetlistą smugą wśród wierzchołków sosen. Grunt powoli stawał się coraz to wilgotniejszy, przechodząc w mszarne bagno... Brnęliśmy teraz z trudem przez leśny moczar... Gajowy dał znak. Stanąłem. Buty miałem pełne wody zimnej, przeraźliwie zimnej... Nigdy jeszcze na głuszcowym podchodzie nie czułem się tak źle... Ciężkie, ołowiane, bolące nogi uniemożliwiają mi podskakiwanie w pieśni koguta... Spłoszę go kaszlem... Nie dojdę do strzału...

         Lecz nagle... nagle posłyszałem pierwsze perliste akordy pieśni... Oniemiałem cały... Zapomniałem o kaszlu, o bólu, o dreszczach... Głuszec zagrał. Począłem skakać ku niemu po terenie trudnym, bagnistym, mszarnym...

         Grał źle, przerywał, przerwał wreszcie zupełnie, gdy dzieliła mnie od niego daleka jeszcze przestrzeń. Była wpół do trzeciej rano. Spostrzegłem go. Zobaczyłem najpierw ruch wachlarza... Siedział za grubym, sosnowym pniem, ukazując jedynie tył i wachlarz. Nie grał. Dokoła słychać było kwokanie rozkochanych głuszyc... Wołały go ku sobie.

         Nagle kogut przesiadł się na gałęzi i ukazał mi zza pnia pierś i głowę... Było daleko i dość jeszcze ciemno. Ani chwili jednak nie miałem do stracenia. Strzeliłem. Głuszec z łomotem zwalił się na mszar...

                   Zabiłem go jedynką na 72 kroki. Będąc zdrowym, nigdy bym nie zaryzykował takiego strzału... Ale miałem 38 stopni gorączki...

         W głuszcowej ostoi Białowieży na leśnym mokradle Hubar, stojąc dwie godziny w wodzie powyżej kolan, straciłem grypę... Uleczyła mnie Puszcza, lekarka niezrównana, przyjaciółka myśliwych, kochanka poetów...

         Zwiedzając rezerwat, mieliśmy ciekawą przygodę. Jechaliśmy trzema powozami. Przez drogę przeszedł nam wilk, olbrzymi wilk-kobylarz i... stanął. Patrzył na psa, który za nami biegł... Stał na kroków 40. Nikt z nas nie miał przy sobie broni palnej. Odszedł i znowu stanął na jakie kroków 70. Powozy zatrzymały się. Obserwowaliśmy z ciekawością drapieżnika. Odszedł powoli, bardzo powoli, z wielką godnością i dostojeństwem...

         Gości w imieniu dyrekcji podejmował p. dyr. Szemioth. Po polowaniu odtrąbiono „pokot” piękną fanfarą... A gdy podczas pobudki na chwałę św. Huberta obnażyły się głowy myśliwych – wszystkie serca pełne były ukochania Puszczy i wdzięczności za spędzone w niej wiosenne chwile”.