Zwyczaje związane z Hromnicą (świętem Matki Boskiej Gromnicznej)
To dzień święcenia świec, zarówno w kościele, jak i w cerkwi. Wierzy się powszechnie, że woskowa świeca przechowywana w domu, chroni domostwo od pioruna.
Starsi mieszkańcy Białowieży twierdzą, że dawniej świec tych nie kupowało się przed nabożeństwem w cerkwi, a na specjalnych straganach ustawianych w tym dniu przed świątynią. Święcone podczas nabożeństwa świece przynosili do domów rodzice. Wchodząc do domu, ojciec stawał na progu izby i w belce nad drzwiami robił z dymu znak krzyża. Zabieg ten miał chronić domostwo przed pożarem.
Potem przychodziła kolej na „podstrzyganie” („padstryhannie”). Cała rodzina, także dzieci, klękała rzędem przed ojcem. Ten nachylał się kolejno nad każdą głową i trzy razy prawą ręką oprowadzał świecę wkoło nad głową. Następnie brał kilka włosów z prawej strony głowy i spalał je, następnie to samo robił z lewej strony głowy. Ta czynność powtarzana była trzykrotnie. Jak dziecko było starsze, to ono „podstrzygało” rodziców. „Podstrzyganie” miało zapewnić zdrowie i mądrość. Obecnie obrzęd ten, powszechny w okresie międzywojennym, zanikł.
Gromnicę trzyma się w domu przez cały rok.
(oprac. Piotr Bajko na podstawie publikacji Ewy Moroz-Keczyńskiej w „Głosie Białowieży” Nr 2/1998)
Ciekawostki etnograficzne zanotowane przez Jadwigę Imielankę
Jadwiga Imielanka - dziennikarka warszawskiego miesięcznika „Rodzina Polska” wakacje 1928 roku spędziła w Popielewie. Robiła wyprawy po okolicy, odwiedziła m.in. Białowieżę i Narewkę. Relację z tych wypraw zamieściła we wrześniowym numerze swego pisma (9/1928). Oto fragmenty artykułu pt. „Z Puszczy Białowieskiej. Szkice i notatki” z wątkami etnograficznymi:
„Wśród Puszczy wiosek ukrytych sporo, miasteczek nawet kilka i wiele futorów parozagrodowych. Chaty przeważnie obszerne, zwykle dzielone sienią na dwie części, odznaczają się wielką ilością okien, zaopatrzonych okiennicami. Dawnych niskich chat, o jednem, lub dwu okienkach już mało. Mimo to czystość w chatach wiele pozostawia do życzenia.
W izbach olbrzymie piece kuchenno-piekarskie, w nowych chatach z ruchomemi (t.zw. „fajerkami”) płytami do gotowania, w starych bez płyt kuchennych. Gotuje się, zwłaszcza, gdy rodzina duża, w piecu, zaś latem często na dworze. Żelazne garnki do gotowania bywają wyciągane z żaru przy pomocy specjalnych widełek żelaznych, zwanych tutaj „wiłkami”. Widełki te są osadzone na dosyć długim drążku. Duże rodziny posiadają „wiłki” większe i mniejsze, małe rodziny zadawalają się jedną parą „wiłek”. (...)
Etnograficznie dziwnie przedstawiła się Puszcza.
Poczucia narodowego niewiele. Zapytani – przeważnie odpowiadają, że „tutejsi”, lub z pewnem zakłopotaniem tłumaczą, że „chodzą do russkoj cerkwy”. Inni znów z filozoficznym uśmiechem objaśniają: „przed wojną, panie, tu była Rosja – teraz – Polszcza”. I trudno co więcej wydobyć. A spytać o stosunek do tej Polski, znów filozoficzne zdanie: „ta, jak naczalstwo płoche, to wsio płoche, naczalstwo charosze, to wsio charosze”.
Mając takie dane, trudno się polapać, jak to tam jest właściwie z tą ich narodowością.
Rezeba specjalnego badacza. O ile zauważyć mogłam, przeważają Białorusini chytrzy, sprytni, niezbyt ufni, w gruncie swej istoty nieźli, lecz leniwi i lubiący bardzo „butyłku” (wódkę). Piją tak, że nierzadko pijane bywają i niemowlęta, wysysające wraz z mlekiem matek zabójczy dla nich alkohol.
Przekleństw sporo, najpospolitsze i możliwie cenzuralne, to: „kab tebia wołk rozedrał” o „kab tebia jama zawalyła”. Pobożność – raczej formalna, wiara w gusła i zabobony rozwinięta. Język jakiś złożony. Ani białoruski, z jakim spotykałam się gdzie indziej, ani rosyjski, ot taka sobie „tutejsza mowa” z polskim językiem na okrasę wymieszana. Po polsku uczą ię szybko i chętnie posługują się polszczyzną, w rozmowach z Polakami naturalnie. Zadowoleni, gdy pochwalić, że dobrze mówią po polsku. Wogóle mają dużo miłości własnej i lubią, gdy ich chwalić. Gotowi iść na wszelkie kompromisy, by uzyskać pochwałę”. (...)
Swoiste ich melodie ubogie, w lwiej części molowe, w weselnych pieśniach hulaszczych dźwięczy jednak smętek i jakaś dzika, obca nuta. Śpiewają też dużo piosenek poprzynoszonych z Rosji, lub zasłyszanych u robotników – Polaków, zatrudnionych w przemyśle drzewnym.
Wśród tych „nowych” piosenek nie brak i operetkowych i kabaretowych melodyj i tekstów”. (...)
Warunki życia są dla ludu twarde (...). Trzeba pracować i mimo lenistwa pracują „na swojem” zwłaszcza, ciężko. Sianokosy na tygodnie wyciągają ich na bagniste łąki. Cała rodzina wyrusza na sianokos, żywiąc się przez czas pobytu na łąkach chlebem, wodą, czasem jaką tam omastą lub kawałkiem sera. Często i małe dzieci umieszczone w plecionych z łozy kołyskach zabierają na łąki. Kołyski te, zawieszone na sznurach, zabezpieczają dziecko od ukąszenia „hadów” i matka pracuje spokojnie, grabiąc „hrablami” siano, podczas gdy ojciec kosi trawę, stojąc często po kolana w wodzie. Skoszoną trawę wynoszą na suchsze miejsca, a potem na dwu długich drągach, t.zw. „nosiłkach”, przenoszą pojedyncze kopki w dogodniejsze miejsca, skąd, jeśli łąka niezbyt od chaty odległa, zaraz je zabierają, jeśli zaś odległość znaczna, lub teren bagnisty, składają do krytych dachem stogów na polach”. (podał Piotr Bajko)